Recenzja książki „Szopięta”
Pranie, sprzątanie, gotowanie, mycie, układanie… obowiązki
domowe rozciągają się w nieskończoność, i wciąż jest jeszcze coś ważnego do
zrobienia. „Zaraz się z tobą pobawię!” – wołasz do dziecka znad stosu
wysuszonego prania, pospiesznie rzuconego na fotel. Schylasz się, by podpiąć żelazko.
Zanim się nagrzeje, pójdziesz nastawić jeszcze jedno pranie, takie słońce dzisiaj.
Dzieci najedzone, w miarę czyste… tylko skąd te znudzone miny?
Otwierasz książkę i najpierw zastygasz w zachwycie nad
wyklejką. Wpatrujesz się w kolorowe rzędy równo poskładanych materiałów . Z
uznaniem kiwasz głową nad ułożeniem ich według koloru, dla miłym dla oka
przejściem odcieni. Analizujesz
napisy i symbole na metkach: „Think of the environment”, „Lavage main recommande”
i „Seperat waschen”. Międzynarodowy zestaw tekstyliów: może ściereczek kuchennych,
flanelowych pieluszek, obrusów, koszul?
Potem zerkasz na stronę tytułową, a przez nią ciągnie się
sznurek, na nim ubrania: sukienki, bluzeczki, szalik. Przekręcasz kartkę, i widzisz
sympatyczny portrecik: to oni, rodzinka szopów w komplecie. Z rozkoszą
zagłębiasz się w pachnącą świeżym praniem opowieść.
Szopięta praczęta to dwa wesołe urwisy, które mają tysiąc pomysłów
na minutę i wielką ochotę na zabawę. Najchętniej z rodzicami. Ci jednak nie
mają czasu bawić się z dziećmi, bo całymi dniami piorą: „Osobno pranie zimne,
osobno gorące. Osobno pranie ręczne, a osobno w pralce bębnowej”. Uwielbiają porządek i wielką wagę przywiązują
do tego, by „biel była naprawdę biała”. Ich dzieci, przeciwnie, zamiast
pomagać, dokładają wszelkich starań, by „brud był naprawdę brudny”.
Ich beztroskim dokazywaniom przygląda się mieszkająca
nieopodal lisica, której w głowie dojrzewa niecny plan. Postanawia porwać
szopięta i zmusić je do wysprzątania jej nory. Nie wie jednak, że te urwisy potrafią
tylko brudzić…
Ewa Kozyra-Pawlak, mistrzyni „ilustrowania szmatkami”, wspaniale
oddała nastrój towarzyszący poczynaniom swoich bohaterów: skupione miny
rodziców, pochłoniętych domowymi
obowiązkami, nagła bezradność i lęk, gdy odkrywają, że dzieci zniknęły (sączą
się do cynowej balii niteczki łez…), chytre spojrzenie lisicy, porywającej
szopięta i bardzo wymowne oburzenie malujące się na jej pyszczku i w całej
mowie ciała, gdy „wręcza” rodzicom ich krnąbrne dzieci.
Dużo tu emocji, bo też i emocjonalna to historia:
zapracowanym rodzicom coś ważnego umyka i dopiero dramatyczne zdarzenie wyrywa
ich z codziennej rutyny, powalając rozpoznać uczucia i poprzestawiać hierarchię
wartości oraz obowiązki wszystkich członków rodziny w taki sposób, by to, co w istocie
najważniejsze znalazło się na pierwszym planie.
Ilustracyjnie książka to prawdziwe cacko, jak to zwykle u
autorki „Liczypiesków”.
Dopracowane w każdym calu patchworkowe ilustracje
urzekają drobiazgami: bańkami mydlin wylatującymi z miednicy, ulotnymi
siateczkowymi pyłkami dmuchawca, postrzępionym, ziemistym brzegiem lisiej nory.
Do wielokrotnego czytania i oglądania, z dzieckiem młodszym, starszym… albo
samemu!