Była kiedyś piękna audycja muzyczna w radiowej „Trójce” – „Pod dachami Paryża”, prowadzona przez wspaniałą, zmarłą trzy lata temu Barbarę Podmiotko. Wieczorami dźwięki francuskiej chanson przenosiły mnie do miasta świateł i wprawiały w na poły radosny, na poły nostalgiczny nastrój. Podobnie jest z książką Katherine Rundell. „Dachołazy” to po części obyczajowa, po części bajkowa opowieść z nocnym pejzażem Paryża w tle.
Sophie
została znaleziona w futerale na wiolonczelę, dryfującym na falach kanału La
Manche. Miała zaledwie rok, statek,
którym płynęła, zatonął, a wraz z nim wszelki ślad po bliskich dziewczynki.
Szczęśliwie jej prawnym opiekunem został człowiek o wielkim sercu i
niekonwencjonalnym umyśle. Charles Maxim był naukowcem, który, jak sam o sobie
mawiał „znacznie lepiej zna się na książkach niż na ludziach”, pokochał jednak
to osobiście ocalone dziecko jak własne i postanowił dołożyć wszelkich starań,
by wychować je na szczęśliwą, mądrą i szlachetną istotę.
Tak
też się stało, choć metody wychowawcze nieco oderwanego od rzeczywistości
naukowca były mocno niekonwencjonalne.
Sophie miała tendencję do rozbijania zastawy stołowej, jadali więc z
Charlesem na książkach, które zawsze były pod ręką i się nie tłukły. Ponieważ
dziewczynkę nawiedzały wspomnienia o tonącym statku i odczuwała potrzebę
wspinania się, byle wyżej, opiekun pozwalał jej spać na szafie, sam zaś kładł
się na podłodze obok. Pozwalał jej też na chodzenie w niezupełnie czystych
chłopięcych koszulach i spodniach zamiast spódnic, co w minionych czasach
zakrawało na dziwactwo i ekstrawagancję. Nie miał też nic przeciwko, by Sophie
wspinała się po drzewach i spacerowała po dachu. Lubiła po zapadnięciu zmroku
siadać tam z wiolonczelą i grać, wpatrując się w nocne niebo.
Wszystkie
te wywrotowe praktyki codziennego życia wzbudzały z roku na rok coraz większą odrazę
w przedstawicielce Krajowego Urzędu Opiekuńczego wizytującej dom Charlesa i
Sophie. Uznała za niedopuszczalne, by wchodząca w nastoletniość dziewczynka zamiast katechizmu recytowała Szekspira, nie
potrafiła przyrządzić posiłków na wykwintne przyjęcie i nie miała pojęcia o
tym, że damskie bluzki zapinają się ze strony prawej na lewą. I tak w dniu
dwunastych urodzin swej podopiecznej Charles otrzymał urzędowe pismo, w którym poinformowano
go lakonicznie, że z powodu „elementów wychowania absolutnie nieodpowiednich
dla dziecka płci żeńskiej”, dziewczynka
zostanie mu odebrana i umieszczona w sierocińcu.
Los
jednak ponownie uśmiechnął się do Sophie – w samym epicentrum dzikiej furii, w
którą wpadła po przeczytaniu pisma, kiedy to rzucała się po pokoju, tupiąc,
kopiąc i niszcząc przedmioty, łącznie z futerałem wiolonczeli, który ocalił jej
życie – odkryła coś, co natychmiast kazało jej przestać przejmować się wyrokiem
Krajowego Urzędu Opiekuńczego.
Trafiła
na ślad matki! Matki, którą pamiętała jak przez mgłę, choć inni wmawiali jej,
że to w ogóle niemożliwe. Matki, w której ocalenie wierzyła niezachwianie, mimo
że wszyscy uparcie twierdzili, że wszystkie kobiety obecne na statku zginęły.
Ale Sophie powtarzała uparcie: „Nigdy nie przekreślaj niemożliwego”.
Tak
oto trafiamy wraz z bohaterami do Paryża, który Katherine Rundell opisuje jako
miasto magiczne, wyjątkowe, takie, w którym spełniają się marzenia, nawet te z
pozoru nierealne. Miasto „oświetlone błyskami i migotem”. Piękne jak jajko
Fabergé. Ten zachwyt autorki nie umknie
uwadze wielbicieli francuskiej stolicy.
Paryż
jest miastem kamienic i dachów ciągnących się po horyzont, a czy może być
lepsze miejsce dla kogoś, kto kocha perspektywę ptaka, tak jak Sophie? Wkrótce
dziewczynka poznaje grupę niebołazów – dzieci, które uciekły z sierocińca i teraz
ukrywają się w trzewiach miasta przed ludzkimi spojrzeniami. Wychodzą dopiero po zachodzie słońca, nigdy
jednak nie stąpając po ziemi. Są dzikie i samowystarczalne. Zamiast nosić buty,
stopy obwiązują piórami impregnowanymi w gołębim tłuszczu, pieką na kurkach
pogodowych ptasie lub szczurze mięso i wiedzą, „które kominy przewrócą się
następnej jesieni i które grzyby rynnowe można jeść”. Trochę przypominają dzieci
z dachów z adwentowej opowieści Mårtena Sandéna, jednak w wersji bardziej mrocznej,
frapującej, i z pewnością dla nieco starszych czytelników.
Wśród
tych, których stopy od dawna nie stanęły na chodnikach są tytułowe dachołazy, drzewiarki i żyjący na dworcu
kolejowym gariers. Jedni są raczej
nieszkodliwi, wręcz sympatyczni, inni bardzo niebezpieczni. Wszystkich cechuje
spryt, odwaga, zwierzęca czujność i niebywała zwinność. W kontakcie z nimi Sophie odkrywa, że dachy
Paryża i życie wagabundy wydają jej się dziwnie znajome i bliskie, i nawet
stara paryska sikorka zachowuje się tak, jakby rozpoznawała dziewczynkę.
Katherine
Rundell na zmianę bawi i wzrusza swą opowieścią, serwując na tej samej tacy diametralnie
różne emocje. Sprowokowany czytelnik spiera się więc w myślach sam ze sobą. Z
jednej strony dziwny, okrutny i brudny świat dachołazów wzbudza w nim lęk, z
drugiej imponuje mu autentyczność i duma samotnych buntowników.
Książkę
czyta się świetnie, bo jest znakomita językowo (ukłony również w stronę
tłumacza Tomasza Bieronia) – skrzy się inteligentnym dowcipem słownym i
sytuacyjnym, dialogi są błyskotliwe i zgrabne, adekwatnie do kontekstu
przechodząc od wyrafinowanych wypowiedzi do kolokwializmów. W tekście pojawia
się wiele inspirujących refleksji i złotych myśli. Bez wątpienia Rundell –
wykładowczyni Oxfordu – biegle posługuje się słowem pisanym. Doceniana i
nagradzana (m.in. The Waterstones Children’s Book Prize) uważana jest za wschodzącą
gwiazdę literatury młodzieżowej, choć pisze także dla dorosłych.
Ta
młoda (rocznik 1987) autorka intryguje jednak nie tylko kunsztem pisarskim. Duże
wrażenie zrobiła na mnie informacja, że Katherine Rundell wolne chwile spędza…
wspinając się na dachy budynków i chodząc po linie! Potrafi to nawet zrobić w
szpilkach! Po przeczytaniu jej artykułu
w „The New York Times” (Confessions of an Amateur Tightrope Walker)
zrozumiałam, skąd czerpała inspirację i wiedzę do pisania „Dachołazów”. Przykładowo
scena powitania paryskich ptaków przez Sophie idącą na linie rozpiętej między
dwoma budynkami jest ukłonem w stronę wyczynu Philippe’a Petit, który w 1974
roku przeszedł po linie rozciągniętej pomiędzy nowojorskimi wieżami World Trade
Center.
„Dachołazy”
to powieść bez górnej granicy wiekowej. Potrzeba poznania własnej tożsamości, skonfrontowania
się ze słabościami, budowania relacji opartych na zaufaniu i wierze w drugiego
człowieka to tematy o uniwersalnej wymowie, z którymi czytelnik tej książki ma
okazję się zmierzyć niezależnie od tego, w jakim punkcie życiowej drogi właśnie
się znalazł.
Katherine
Rundell, Dachołazy, tłum. Tomasz Bieroń, wyd. Poradnia K, Warszawa 2017.
Wiek: 9+
Bardzo mnie zaciekawiłaś :-)
OdpowiedzUsuńWypożyczę :-)
Bardzo mnie to cieszy :) Książka jest świetna, czekam na inne tytuły po polsku tej autorki. Wkrótce ma się ukazać „Odkrywca”.
Usuń