Chcielibyśmy wierzyć, że dbałości w posługiwaniu się językiem polskim nasze dzieci nauczą się w szkole. Jeśli trafią na dobrych nauczycieli – zapewne w znacznym stopniu to się uda. Ale nasze działanie, dające codzienny przykład, jest ważniejsze.
Dziecko
poznaje język i reguły nim rządzące poprzez rozmowę, aktywność, uczestnictwo w
sytuacjach społecznych. Obserwuje, naśladuje, trenuje, testuje. Ta nauka może,
a na wczesnym etapie rozwoju nawet powinna, mieć formę zabawy i rozmowy. Z
poznawania ludzkiej mowy i zasad nią rządzących naprawdę można czerpać wielką
przyjemność. Jak to zrobić? Na przykład sięgając po książkę Agaty Hąci „Co robi
język za zębami?”!
To
wyjątkowa publikacja na naszym rynku, która podejmuje zagadnienia z różnych
obszarów: gramatyki, słowotwórstwa, frazeologii, artykulacji, komunikacji
językowej i innych, a wszystko to w formie niezwykle przystępnej, specjalnie
pomyślanej pod kątem młodego czytelnika, również tego zaledwie kilkuletniego.
Książka
składa się z pięciu części. W pierwszej, zatytułowanej „Jak to powiedzieć?”, autorka
skupiła się na sprawności wymawianiowej – proponuje ćwiczenia oddechowe,
łamańce językowe oraz zabawy onomatopeiczne i to w kilku różnych językach
obcych. Czy wiecie na przykład, jak szczeka francuski pies? Hm? Część druga – „Co
to znaczy?” – porusza temat znaczenia i pochodzenia wyrazów – zapożyczeń, regionalizmów.
Na tych stronach książki odkryjecie (ze zdumieniem!), co oznaczało kiedyś słowo
„sekret”. Autorka gorąco zachęca do językowej podróży po Polsce i odkrywania
słów charakterystycznych dla danego regionu.
Część trzecia, wdzięcznie zatytułowana "Kurzy móżdżek czy gołębie serce?" to frazeologia. Przypomnimy
sobie powiedzenia takie jak „Kura znosząca złote jajka”, „Psi grosz” czy „Słoń
nadepnął mu na ucho”. Ich znaczenie zwykle jest nam znajome, ale czy wiemy,
jakie jest ich pochodzenie? Część czwarta, o tajemniczo brzmiącym tytule „Jak
być k rzeczy?”, dotyczy etykiety językowej i jest to temat nie do przecenienia.
Może i współcześnie wiele norm odeszło do lamusa, ale wciąż warto być
przyzwoitym i wiedzieć, kogo komu i w jakiej kolejności należy przedstawiać,
jak zachować się w kinie, a także „co zrobić, gdy niechcący oplujesz kogoś
jedzeniem” albo „gdy smarkniesz przy innych, że aż zadudni”. Ostatnia część książki
– „Poprawnie, czyli jak?”– skupia się na błędach językowych i ich unikaniu. Znajdziecie
tu osławione już: włączać/włanczać, idą/idom, mnie/mi, i wiele innych wpadek
językowych, które autorka omawia, tłumaczy, koryguje.
Każda
część obfituje w przykłady, zabawy, ćwiczenia i oryginalne pomysły na aktywność
z dzieckiem. Propozycje te uwzględniają wiek odbiorcy – ćwiczenia dla młodszych
dzieci są częścią tekstu podstawowego, te dodatkowo kierowane do starszych znajdziecie
pod hasłem: „A jeśli masz więcej niż 7 lat…”, z kolei materiał adresowany do
dorosłego czytelnika umieszczono w zakładce „A jeśli jesteś już całkiem dorosły…”
Lekkości
i wizualnej atrakcyjności dodają książce humorystyczne ilustracje tak lubianego
przez dzieci Macieja Szymanowicza.
Wyjątkowość
formy tej publikacji, anonsowana przeze mnie na początku, polega po pierwsze na
szerokim ujęciu i połączeniu w jednym tomie cech poradnika językowego, zbioru
zabaw słownych i podręcznika dobrych manier. Po drugie – na lekkim,
żartobliwym, uwzględniającym możliwości percepcyjne odbiorcy przedstawieniu wcale
nie najłatwiejszych zagadnień. Po trzecie wreszcie – na interaktywności, niecodziennej
dla tego typu publikacji. Od pierwszych stron autorka prowadzi rozmowę z czytelnikiem,
zadaje pytania, zachęca do dyskusji. Nieobcy jest jej żartobliwy ton i dystans
do siebie: „Myślisz, że autorka tej książki robi cię w balona?”. Chętnie dzieli
się własnymi przemyśleniami, wrażeniami, pomysłami: „A wiesz, co sobie
pomyślałam?”, zachęca do refleksji, a nawet do zwierzeń: „Czy masz jakiś sekret
i trudno ci z tą tajemnicą?”. Przychodzi jej to bardzo naturalnie – już po kilkunastu
zdaniach czytelnik czuje, że znalazł się w ciepłym, przyjaznym miejscu, w
którym jego potrzeby stoją na pierwszym miejscu, i z którego wyniesie ważną wiedzę
praktyczną, do zastosowania od zaraz.
Agata
Hącia, Co robi język za zębami? Poprawna polszczyzna dla najmłodszych, il.
Maciej Szymanowicz, wyd. PWN, Warszawa 2017.
Wiek: 4+
Wiek: 4+
PIĘĆ PYTAŃ DO...
...Agaty Hąci! Agata jest językoznawcą, autorką licznych publikacji naukowych i
popularnonaukowych poświęconych polszczyźnie. Tak się też sympatycznie składa, że jest moją
koleżanką z klasy w liceum. Nie mogłam więc przegapić okazji, i pokazując Wam
książkę Agaty, postanowiłam zadać kilka pytań.
Paulina Zaborek: Jeśli
pozwolisz, zacznę od przywołania naszych wspólnych licealnych czasów. Pamiętam,
że w szkole średniej wykazywałaś duże zainteresowanie językiem polskim, w
czwartej klasie byłaś laureatką olimpiady z tego przedmiotu. Czy swoją zawodową
drogę już wtedy w pełni świadomie wiązałaś z językiem polskim?
Agata Hącia: Ściśle
rzecz biorąc, laureatką nie zostałam, ponieważ na trzecim, ostatnim etapie
olimpiady jurorom nie przypadła do gustu moja pisemna interpretacja wiersza
Norwida, jeśli dobrze pamiętam. No i mieli dużo racji, bo prawdopodobnie wiele
rzeczy napisałam wówczas nie tak, jak trzeba. Ale, na szczęście, nie
zniechęciło mnie to, bo istotnie już wtedy byłam pewna, że chcę się zawodowo
zajmować językiem. Najchętniej polskim. Nie musiałam się zresztą nad tym szczególnie
zastanawiać – pewne rzeczy po prostu się wie, i to była jedna z nich. Dzisiaj
często niezdecydowanym osobom zaleca się ćwiczenie polegające na wyobrażaniu
sobie siebie np. za pięć albo za dziesięć lat, a do mnie – wówczas niespełna
osiemnastolatki – takie wyobrażenia przyszły same, naturalnie. A właściwie
przyszły o wiele wcześniej: już w szkole podstawowej, i to w początkowych
klasach. Trafił piorun, zaiskrzyło, i ta miłość do języka trwa. No i nie zanosi
się na rozwód.
Jesteś
wykładowcą akademickim, piszesz i recenzujesz podręczniki, popularyzujesz
polszczyznę w tekstach popularnonaukowych, od lat w Polskim Radiu można słuchać
Twoich programów poświęconych kulturze języka. „Co robi język za zębami” to
książka, w której chyba po raz pierwszy zwracasz się do tak młodego odbiorcy – może
być już nim cztero- czy pięciolatek. Skąd pomysł na właśnie taką książkę, dla
takiego czytelnika?
To
jest właściwie pomysł dr Dąbrówki Gujskiej, mojej nieocenionej wydawczyni z
Wydawnictwa Naukowego PWN (w książce pod nazwiskiem: Mirońska), która najpierw zaproponowała
mi napisanie książki na podstawie audycji w Programie Drugim Polskiego Radia,
gdzie mniej więcej co dwa tygodnie goszczę w programie „Nasz język współczesny”
u redaktor Małgorzaty Tułowieckiej. Jednak od słowa do słowa, pierwotne plany
zmieniły bieg, gdy podczas którejś rozmowy wyjawiłam, że prowadzę również
audycje dla kilkulatków w Polskim Radiu Dzieciom: postanowiłyśmy, że powstanie
książka właśnie dla najmłodszych czytelników. No i dla dorosłych przy okazji,
bo przecież dorośli uwielbiają czytać literaturę dziecięcą! (Choć nie zawsze
się do tego przyznają). W „Co robi język za zębami?” mogą to robić bezkarnie,
pod pretekstem sięgania do „dorosłych” rozdziałów tam pomieszczonych. Tak, radio
– moja druga miłość – odegrało dużą rolę w powstaniu „Co robi język za
zębami?”. Nie tylko dlatego, że bezpośrednią inspiracją były felietony
skierowane do dzieci, ale także przez sam klimat radia, który kojarzę z
intymnością i delikatnością: mówię do mikrofonu, nie widzę odbiorcy, ale go
sobie wyobrażam, i staram się mówić tak, jakby słuchała mnie jedna osoba,
jakbym prowadziła prywatną rozmowę. Słuchaczy jest więcej, ale dzięki temu, że
ich nie widać, udaje się radiu zachować ten osobisty charakter. I coś podobnego
wydarzyło się podczas pisania „Co robi język za zębami?”: mówiłam do siebie na
głos, wyobrażałam sobie czytelnika – dziecko, z którym prowadzę rozmowę.
Przeniosłam więc tutaj doświadczenia radiowe. Ale wciąż nie odpowiedziałam na
Twoje pytanie – skąd pomysł, żeby o języku pisać dla dzieci. Cóż… a dlaczego
nie? Przecież dzieci żywo interesują się światem, jego istotną częścią jest
język, który pozwala opisywać to, co się w świecie dzieje, a zainteresowania
lingwistyczne są naturalne w rozwoju dziecka. Dlaczego do tego nie nawiązać?
Postanowiłam więc potraktować najmłodszych odbiorców tak samo poważnie jak
dorosłych i podzielić się tym, co wydaje mi się niezmiennie tak ciekawe.
Twoja
książka nie jest suchym zestawem reguł, w ogóle jest bardzo różna od typowego
poradnika językowego. Nie tylko dlatego, że mnóstwo tu przykładów, zabaw oraz humorystycznych
ilustracji Macieja Szymanowicza, lecz także ze względu na sposób, w jaki
nawiązujesz kontakt z czytelnikiem, niejako z nim rozmawiając. Jak Ci się pisało
dla dzieci? Czy w porównaniu z tworzeniem poradników dla dorosłego odbiorcy
było to większe wyzwanie, działanie wymagające szczególnych przygotowań?
To
jest zupełnie inne doświadczenie, wymagające innych kompetencji niż na przykład
naukowe pisanie dla dorosłych. Przede wszystkim dlatego, że nie ma miejsca na
fałsz, prześlizgiwanie się między tematami, koloryzowanie. Tak jak podczas
rozmowy każde dziecko doskonale rozpozna nieszczerość, tak też wiedziałam, że i
w książce fałszywe nuty by mnie zdradziły. Wykopyrtnęłabym się na każdej próbie
ściemy, że tak to ujmę. No więc nie ściemniałam, tylko solidnie wszystko planowałam,
rozważałam, sprawdzałam w źródłach, układałam, poprawiałam. A żeby zachować
autentyczność, prawdziwość przekazu, ten osobisty ton, na który (jestem Ci za
to bardzo wdzięczna!) zwróciłaś uwagę, mówiłam do siebie na głos podczas
pisania. Żeby usłyszeć, jak by brzmiała taka moja rozmowa z każdym młodym
czytelnikiem. Chyba podobny ton, jeśli mogę tak powiedzieć, mają ilustracje
Macieja Szymanowicza, których jestem admiratorką. To rysunki (wszystkie
zrobione farbami!) bardzo bezpośrednie, zachęcające, przyjacielsko-kumpelskie.
Myśmy się jednak nie umawiali, że będziemy uprawiać podobny rodzaj humoru i
zabawy – samo tak wyszło. I tak oto płynnie przejdę do drugiej ważnej różnicy
między pisaniem dla dzieci a pisaniem dla dorosłych: to pierwsze, w moim
wyobrażeniu, wymaga autentycznego kontaktu, podczas gdy pisanie dla dorosłych
pozwala zachować duży dystans do odbiorcy (a czasem wręcz go wymaga).
Ciekawa
jestem, jaki jest Twój stosunek do puryzmu językowego? W książce podkreślasz
niepoprawność obecnych w mowie potocznej
stwierdzeń, jak np. potakujące „dokładnie” czy użycie sformułowania „witam”
poza sytuacją, gdy jesteśmy gospodarzami. Jednocześnie zwracasz uwagę, że język
cały czas się zmienia, i to my, jego użytkownicy decydujemy o jego ostatecznym kształcie.
Czy warto zatem walczyć z błędami językowymi u dzieci i nastolatków za wszelką
cenę (w mowie potocznej, w Internecie), czy jest jednak jakiś obszar, w którym
warto zaakceptować pojawienie się zmian w języku, choćby modnych anglicyzmów,
takich jak np. destynacja?
Hmm…
To są pytania, na które nie ma zero-jedynkowej odpowiedzi. Z jednej strony –
oczywiście, że język się zmienia – i bardzo dobrze! To znak, że żyje. Tylko co
to właściwie znaczy? Przecież żaden język świata nie żyje w próżni, tylko
zależy od nas – ludzi, którzy się nim posługujemy. A my, ludzie, jesteśmy różni,
mamy często sprzeczne potrzeby, różnimy się też postawami, wyborami itd. Dlatego
też ten zmieniający się język jest różnorodny, a nie jednolity – i zmiany idą w
różnych kierunkach. W lingwistyce mówi się o dwóch sprzecznych siłach
działających na język równocześnie: o sile pchającej go do przodu i hamującej
jego rozwój. Dzięki temu udaje się zachować względną stabilizację, bo ani
całkowite podążanie za nowinkami nie wyszłoby nikomu na dobre, ani okopanie się
na z góry ustalonych pozycjach. Ponadto trzeba wziąć pod uwagę specyficzną
sytuację językową dzieci: aby mogły się rozwijać, potrzebują pewnych ram, norm,
systemu, które zapewnią im poczucie bezpieczeństwa. Dopiero gdy dziecko zna
normę i system, albo po prostu jakąś konwencję, może z nimi swobodnie i
bezpiecznie eksperymentować, to zresztą zwykle jest bardzo dobre. Jestem
miłośniczką dziecięcej twórczości i zdecydowaną przeciwniczką jej ukrócania, o
tym wspomniałam w „Co robi język za zębami?”.
A
jeśli wrócić na chwilę do samych zjawisk językowych, to powiedziałabym, że na
każde warto patrzeć osobno. Inaczej można by oceniać zmiany gramatyczne,
inaczej semantyczne, inaczej jeszcze wybryki stylistyczne. Odniosę się tylko do
przywołanych przez Ciebie przykładów. 1. Nie lubię „witam” w użyciu
niestandardowym, czyli poza sytuacją witania gości przez gospodarza, ponieważ
bardzo wyraźnie mam uwewnętrzniony ten schemat sytuacyjny, któremu „witam”
odpowiada. I zapewniam, że nie jestem jedyna. Gdy rozmawiam czy to ze
studentami, czy ze słuchaczami rozmaitych warsztatów, widzę, że wiele osób
podziela moją opinię. Wbrew obiegowemu, niepopartemu niczym sądowi, że „teraz
wszyscy mówią już witam”. Nie, nie wszyscy – i warto tutaj bronić tradycji,
przynajmniej w sytuacjach oficjalnych. 2. Potakujące „dokładnie” jest po prostu
niefunkcjonalne, bo nie zapełnia nam żadnej dziury w języku. Innymi słowy, mamy
wiele słów lub wyrażeń służących do pokazania, że się z kimś zgadzamy, np. tak, oczywiście, jasne, niewątpliwie, w
rzeczy samej, trudno zaprzeczyć, masz rację, całkowicie się zgadzam, nie sposób
się nie zgodzić – można by jeszcze wymieniać. A dokładnie, czyli
precyzyjnie, można coś zrobić. Albo można powiedzieć, po sprawdzeniu, że na
drzewie rośnie np. dokładnie 14 678 liści. I to tyle. 3. „Proponujemy nową
destynację – Piaski Dolne” – nie czy brzmi to pretensjonalnie? Nawet jeśli Karaiby
nazwalibyśmy destynacją zamiast celem podróży, toby mnie to śmieszyło. Oto
przykład wyrazu modnego, używanego po to, żeby mówiący wykreował się na mądrego
i światowego. Cóż, niektórzy się na taką kreację dają nabrać, innym jest ona
obojętna, mnie śmieszy. Nie lubię wyrazów modnych, dlatego że robią językowi
krzywdę: często wskutek nadużywania tak puchną znaczeniowo, że zapominamy o ich
synonimach i ubożeje nam nasz osobisty język. Dlatego zamiast filozofii firmy wolę jej zasady, idee
itd., zamiast mówić, że w firmie istnieje
ksero (autentyczny przykład), wolę powiedzieć, że ono tam po prostu jest, a
szczerze nie znoszę przejścia
dedykowanego pieszym (to po prostu przejście dla pieszych), dedykowanego doradcy (bo chodzi o czyjegoś doradcę, doradcę
osobistego, doradcę współpracującego z kimś itd.), dedykowanego karnisza (bo
to karnisz pasujący do okna) itd. Jak widzisz, pozwalam sobie teraz na sądy
wartościujące, ponieważ myślę, że – w pewnych sytuacjach społecznych – nie
wystarczy, żeby lingwista opisywał zjawiska językowe. To robię w publikacjach
naukowych. Ale gdy występuję w roli popularyzatora czy nawet wykładowcy, mówię
i piszę – podobnie jak moi koledzy – co sądzę o tej czy o tamtej formie. Czy
słuchacz i czytelnik z tych podpowiedzi skorzysta – nie wiem i nie mam na to
wpływu.
Na
moim blogu zachęcam do czytania dzieciom. Staram się polecać takie książki,
które zagwarantują dziecku kontakt z piękną, poprawną polszczyzną, które
rozwiną jego słownictwo i pobudzą wyobraźnię językową. Do jakich działań, prócz
wspólnego czytania, warto zachęcić rodziców, opiekunów, wychowawców, którzy
chcą rozwijać kompetencje językowe dzieci?
Do
rozmowy. Której głównym składnikiem jest wzajemne słuchanie się. To, po
pierwsze, uwrażliwia na świat, po drugie – stymuluje szukanie coraz to lepszych
sposobów nazywania tego, co w nim dostrzegamy. Ale także zachęcałabym do
obcowania ze sztuką w ogóle. Ma ona naprawdę tajemniczy wpływ na nasze życie.
Znane jest sięganie po muzykę czy plastykę na zajęciach językowych. Wiadomo, że
ruch stymuluje rozwój umiejętności językowych, dlatego tak chętnie jest
wykorzystywany choćby w terapii dysleksji. Z kolei obcowanie ze sztukami
plastycznymi albo z architekturą po prostu uwrażliwia i skłania do tego, by
szukać słów do opisania przeżyć: poznawczych, estetycznych, emocjonalnych.
Dlatego uważam, że sztuka nie jest tylko ozdobnikiem w naszym życiu, lecz ważnym
jego składnikiem zapewniającym rozwojów. Tak samo jak czytanie i – wrócę do
początku tego akapitu – rozmawianie. Ale takie prawdziwe, nie udawane.
Dziękuję za rozmowę i oczywiście za książkę. Jestem pewna, że stanie się ona dla wielu gwiazdkowym prezentem, z którego frajdę i pożytek ma się przez cały rok!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz