poniedziałek, 16 grudnia 2019

Trzy książki świąteczno-zimowe




Milion miliardów Świętych Mikołajów

„Dawno, dawno temu był tylko jeden Święty Mikołaj. Bo na świecie żyło bardzo mało ludzi” – takim logicznym wywodem zaczyna się przewrotna opowiastka pod tytułem „Milion miliardów świętych mikołajów”. Jak można domyślić się z tego tytułu, na tym jednym Mikołaju się nie skończyło. Ludzi przybywało coraz więcej i więcej, no i powiedzcie sami, jak jeden Mikołaj mógł zdążyć na czas z prezentami?
Przezabawna wywrotowa historyjka tłumaczy dziecku wszystko, co niezrozumiałe w całym tym mikołajkowym zamieszaniu –  skąd to wchodzenie przez komin i tajemnicza niemożność przyłapania Mikołaja na gorącym uczynku, kiedy podkłada prezenty. Wreszcie – uwaga! – wytłumaczenie, dlaczego to RODZICE kupują dzieciom prezenty.
Książka nie zaprzecza bynajmniej istnieniu Świętego Mikołaja – tłumaczy tylko, dlaczego obecnie to dorośli go wyręczają. Pomysłowa i godna polecenia koncepcja w pół drogi pomiędzy prawdą a fantazją. Do decyzji rodziców rzecz jasna!

poniedziałek, 2 grudnia 2019

Grudniowy gość


Wiem, że się powtarzam, ale naprawdę muszę napisać to jeszcze raz – na książki adwentowe od Zakamarków czeka się z wielką niecierpliwością! Już w połowie października zaczyna się intensywne rozmyślanie nad tym, jaką historię przyszykowało wydawnictwo w tym roku. Czy jest wesoła, zadziorna, kontrowersyjna? Jakie wzbudzi emocje w dziecku, jakie w dorosłym czytelniku? 

Ci, którzy pamiętają dyskusje wokół „Wierzcie w Mikołaja” niemal z łezką w oku ustawiają na półce kolejne, pięknie dopasowane do siebie książki z tej adwentowej serii i wspominają burzliwe czasy.

piątek, 22 listopada 2019

Uziemieni


Czasami jedna chwila wystarczy, by losy zupełnie obcych sobie ludzi splotły się na całe życie. Wsiadasz do windy, mając w głowie plan działania, określone przekonania, konkretne sprawy do załatwienia, a gdy z niej wysiadasz, wszystko to blednie, bo jesteś już kimś innym.


Sześcioro nastolatków: Sasha, Hugo, Velvet, Dawson, Kaitlyn i Joe jedzie tą samą windą w budynku znanej brytyjskiej telewizji United Kingdom Broadcasting. Jedni znaleźli się tutaj, bo takie mieli od dawna plany, dla innych to przypadek, nagły splot różnych okoliczności. Gdy drzwi windy otwierają się na drugim piętrze i do środka wsiada facet w granatowym dresie, nikt nie przypuszcza, że to właśnie ta osoba, za której sprawą ich życiowe ścieżki splotą się i już nie rozdzielą.

czwartek, 31 października 2019

Książki na Halloween /2019/


Niech się dzieje w Halloween, niech przemówią głowy dyń…! Ale straszne opowieści to nie tylko historie o duchach, wampirach czy czarownicach. To także budzące niepokój ludzkie występki, tajemnice, kryminalne zagadki. Życzę Wam dreszczyku emocji i dobrej zabawy podczas lektury prezentowanych tu książek.



Zagadki detektywistyczne z dreszczykiem to kapitalne połączenie strasznych opowieści z główkowaniem, kombinowaniem i dekodowaniem.  Duży, również formatem, zbiór dziesięciu historii ze świata grozy przykuwa na półkach księgarskich uwagę swoją błyszczącą okładką w kontrastowych barwach, przedstawiającą dziecko z wytrzeszczonymi oczami i włosami stojącymi dęba, uciekające przed szczerzącym zęby potworem Frankensteina.
Po otwarciu książki na wyklejce znajdziemy kopertkę, a w żółtą czachę z deszyfratorem. Dzięki niemu odczytamy zakodowane rozwiązania zagadek – o ile oczywiście sami wcześniej ich nie odkryjemy.


O to bowiem tu chodzi, by po przeczytaniu historii (samych w sobie bardzo ciekawych!) napisanych przez Anę Gallo i zilustrowanych przez Victora Escandella samodzielnie znaleźć odpowiedź na pytanie padające na końcu tekstu. Przykładowo na takie: Który z trzech mężczyzn był wilkołakiem? Albo: W jaki sposób Erika ochroniła swój ząb przed czarownicą? W rozwiązaniu zagadek pomagają tropy – dymki z wypowiedziami bohaterów, szczegółowe rysunki, konkretne miejsca w tekście.

Przez książkę przewijają się wszystkie najbardziej znane postaci ze świata grozy: czarownice, mumie, zombie, duchy, wilkołaki, a także doktor Jekyll i pan Hyde, potwór z Loch Ness czy Hrabia Drakula. Opowieści o nich mają różny stopień straszności, a także trudności – o czym informuje liczba żółtych czaszek (od dwóch do sześciu). Dzięki temu lektura tej książki i wspólne „rozkminianie” jest frajdą dla całej rodziny. Polecam ten tytuł także na wszelakie imprezy Halloweenowe czy andrzejkowe jako wariant czytania na głos historii z dreszczykiem.

Ana Gallo, Zagadki detektywistyczne z dreszczykiem, il. Victor Escandell, tłum. Karolina Jaszecka, wyd. Debit, Katowice 2019.
Wiek: 6+



Gdy poznaliśmy Mortynkę w pierwszej części jej przygód, największym marzeniem przesympatycznej zombinki było znalezienie przyjaciół. Teraz dziewczynka zombie ma już wokół siebie stałe grono dzieciaków z sąsiedztwa, które doceniają jej pomysłowość i poczucie humoru i uwielbiają bawić się z nią w rozległych ogrodach…
Czasami jednak w Zrujnowanej Willi bywa nudno, dlatego Mortynka szczerze się cieszy, gdy pewnego dnia do drzwi domostwa puka chłopiec, który okazuje się jej kuzynem. Oczyma wyobraźni widzi już, jak fajnie spędzają z Dilbertem czas. Niestety, szybko się okazuje, że kuzynek nie jest najmilszym kompanem wspólnych zabaw.

Mortynka ma ochotę poważnie przedyskutować męczącą obecność Dilberta z ciotką Agonią, starsza dama przepadła jednak bez wieści! Co dziwniejsze do Zrujnowanej Willi przychodzą koledzy i koleżanki Mortynki, twierdząc, że dostali zaproszenia na niezwykłe przyjęcie. Co to za podstępna intryga i kto maczał w niej palce? I gdzież ta cioteczka?
W naszym domu wszyscy kochamy Mortynkę i nie jesteśmy w tym odosobnieni. Jej przygody zostały przetłumaczone na kilkanaście języków. Mortynka jest zabawna, bystra i bardzo sympatyczna, a każda książeczka kipi humorem i to takim na granicy absurdu. Są też w Mortynce motywy  nieodparcie kojarzące mi się z Edwardem Goreyem, na czele z psem Smutasem, chartem albinosem robiącym zakusy do koleżanki Mortynki Agaty (!). Genialne.  Do tego uniwersum Mortynki zostało tak wspaniale wizualnie stworzone przez Barbarę Cantini, że frajdą jest już samo oglądanie ilustracji i śledzenie ich detali (wraz z towarzyszącymi im komentarzami). 

Barbara Cantini, Mortynka i nieznośny kuzynek, tłum. Lucyna Rodziewicz-Doktór, wyd. Debit, Katowice 2019.
Wiek: 5+


„Fatalną czarownicę” pożyczyliśmy z synem z biblioteki, bo po prostu spadła nam prosto w ręce z parapetu z aktualnościami tematycznymi. Wzięliśmy ją tak trochę na próbę, ale historia opowiedziana przez Jill Murphy okazała się ciekawa i całkiem zabawna. Tytułowa fatalna czarownica to Mildred Hubble,  dziewczynka, której marzenie się spełniło – została uczennicą w Akademii Czarów Panny Cackle. Odnalezienie się w szkolnej rzeczywistości, wśród uczennic pochodzących ze słynnych czarodziejskich rodów i nastawionych na rywalizację jest dla Mildred dużym wyzwaniem, bo sama jest zupełnie zwyczajną dziewczynką, prostolinijną i o dobrym sercu. O czego jednak są przyjaciele! Dzięki nim łatwiej przetrwać, i warto nawet narazić się na niebezpieczeństwo…
Cykl historii o Mildred (w Polsce ukazały się trzy części) to oczywiście luźna wariacja na temat Harry’ego Pottera w żeńskim wydaniu. Książeczki mają jednak sporo własnego uroku i bardzo przyjemne dla oka czarno-białe ilustracje…. No i są na Netflixie trzy sezony serialu stworzonego w oparciu o książkę. Który tak wciąga, że zapomina się usiąść, hihi.

Jill Murphy, Fatalna czarownica, tłum. Michał Zacharzewski, wyd. Wydawnictwo RM, Warszawa 2018.
Wiek: 7+



Nelly Rapp chyba nie trzeba nikomu przedstawiać. A może jednak? W końcu rosną wciąż nowi czytelnicy. Mój syn na przykład odkrył Nelly właśnie teraz, gdy szukaliśmy lektur na Halloween. Podebrał starszej siostrze kilka tomików serii z biblioteczki. Wspólnie przeczytaliśmy wydaną ostatnio część „Nelly Rapp i bal wampirów”. I już rozumiem, dlaczego seria stworzona przez Martina Widmarka i Christinę Alvner cieszy się taką popularnością wśród młodych czytelników. Nelly jest odważna i szczera, i, jak przystało na upiorną agentkę, czyli osobę tropiącą i zwalczającą duchy i upiory, konsekwentnie dąży do rozwikłania powierzonej jej sprawy, nawet jeśli wydaje się to niemal niewykonalnym zadaniem. Trudno jej nie podziwiać! 

We wspomnianej części Nelly dostaje nie byle zlecenie: musi popłynąć statkiem do Estonii, by tam, podczas wyborów prezydenckich wampirów wesprzeć odpowiedniego kandydata. Takie wybory odbywają się co siedem lat i tego roku kandyduje w nich straszliwa, żądna władzy Elena Papadam, młoda grecka wampirzyca, której marzy się przejęcie władzy nad całym światem. Jej konkurent, Rauf Molin, stateczny wampir z Gotlandii nie ma wielkich szans, chyba że Nelly wymyśli jakąś strategię wyborczą, która przekona do niego głosujących i pozwoli im zrozumieć, że w dłuższej perspektywie wampiry więcej zyskają współdziałając i zachowując status quo. Walka o władzę trwać będzie do ostaniej chwili!

Martin Widmark, Nelly Rapp i bal wampirów, tłum. Karolina Augustyniak, il. Christina Alvner, wyd. Mamania, Warszawa 2019.
Wiek: 6+

Grozę i lęk mogą budzić nie tylko duchy, wyobrażone stwory, wampiry czy zombiaki. Również ludzi swoimi niecnymi postępkami mogą siać postrach i sprawiać, że mieszkańcy spokojnej dotąd okolicy zaczną odczuwać niepokój. Co prawda sama nazwa miejscowości  - Kłopotkowo – wróży kłopoty – ale jak dotąd dzieciaki mogły tu zawsze bezpiecznie i beztrosko się bawić. Tymczasem od jakiegoś czasu z parków, skwerów, placów zabaw zaczynają znikać słodycze: żelki, batoniki, wafelki. Dzieje się to tak nagle niepostrzeżenie, jakby ktoś wypowiadał zaklęcie zniknięcia. Słodkości dosłownie rozpływają się w powietrzu. Nikomu nie udało się złapać sprawcy. Do akcji wkracza więc Feralne Biuro Śledcze, tym razem z bystrą Boksi Roksi w roli głównej. Rozwiązanie zagadki zaskoczy niejednego czytelnika!
„Złodziej widmo” to czwarta już część   kryminalnej serii dla młodych czytelników, pełnej gagów, słownych żartów i aktualnych społecznych obserwacji.

Sven Jonsson, Złodziej widmo. Seria: Feralne Biuro Śledcze, il. Zosia Dzierżawska, wyd. Bajka, Warszawa 2019.
Wiek: 6+


Również w książce pt. „Piąta babcia Dominika” nie czyhają na czytelnika nadprzyrodzone moce, a jednak nie brakuje tu dziwnych, niepokojących sytuacji i niebezpieczeństw. Podczas lektury nie jeden raz poczujemy na plecach dreszczyk emocji! Zadbała o to Katarzyna Ryrych, pisarka, której znakomite powieści, takie jak „Król”, „Jasne dni, ciemne dni” czy „Bombka babci Zilbersztejn” z pewnością trafiły już w Wasze ręce (jeśli nie, gorąco polecam!). Ryrych pisze dużo, lekko, dobrze, znakomicie dostosowując język i tonację swoich utworów do wieku odbiorców. W „Piątej babci” są nimi uczniowie młodszych klas szkoły podstawowej. Tytułowy bohater książki  Dominik noszący nieco kłopotliwe nazwisko Zajonc, wyjeżdża na akacje do nowej babci. I w dodatku piątej w kolejności posiadania! Dziadek ożenił się ponownie, a jego wybranka zdecydowanie odbiega od obrazu babulki robiącej na drutach i piekącej wnusiowi ciasteczka. Babcia Anka jest informatyczką, która projektuje… gry komputerowe. Jest młoda, nowoczesna i feminizująca. „Jakaś dziwna” – myśli w pierwszej chwili Dominik, ale ten osąd zmienia bardzo szybko.
Razem z (również nowo poznanymi) kuzynkami określanymi mianem Myszowatych Dominik spróbuje rozwikłać mocno podejrzaną i ekscytującą sprawę kryminalną. Najpierw na plaży zaczepia go podejrzany mężczyzna, a potem z wózka graciarza spada… „upiorna damska głowa z burzą jasnych loków otaczających woskowo jasną twarz”. Co było dalej, doczytajcie sami. Dobrej zabawy!

Katarzyna Ryrych, Piąta babcia Dominika, il. Anna Wielbut, wyd. Wydawnictwo Edgard, Warszawa 2019.
Wiek: 7+

sobota, 21 września 2019

Listy do A.


Kilka lat temu w wydawnictwie, w którym wówczas pracowałam, wśród proponowanych tytułów licencyjnych odkryłam książkę „Take Care, Son” Tony’ego Husbanda, w której znany brytyjski rysownik opowiada ilustracjami (i niewielką porcją tekstu) o chorobie demencyjnej swojego ojca. Ta niepozorna rysunkowa opowieść z prostotą mówi o bardzo trudnej sytuacji i dramatycznych emocjach. Książka nie ukazała się ostatecznie w języku polskim, szkoda, ale wtedy było chyba na nią jeszcze za wcześnie – ta tematyka dopiero od niedawna istotnie zaznacza swoją obecność na polskim rynku, także książki dziecięcej.


W zeszłym roku ucieszyło mnie pojawienie się „Niezapominajki” – picturebooka opowiadającego z perspektywy małej dziewczynki o ukochanej babci, która zapada na chorobę demencyjną.  W delikatnych, pogodnych, przesyconych światłem ilustracjach Agnieszka Świętek pokazała najmłodszym czytelnikom, że nie dla wszystkich babcia na zawsze pozostanie tą, która ugotuje, zaceruje, przytuli, pocieszy.

Anna Sakowicz poszła krok dalej, przekonując w swoich właśnie wydanych „Listach do A.”, że może nadejść taki czas, gdy to babcię, jak małe dziecko, trzeba będzie nakarmić, ubrać i przewinąć. To przejmująca relacja, która nie ucieka od trudnych, często krępujących szczegółów i pokazuje chorobę Alzheimera taką, jaką jest – postępującą, dramatyczną, niszczącą, odbierającą wszystko. Książkowa babcia Tosia nie tylko myli swoją córkę z wnuczką, nie potrafi znaleźć drogi do domu i zapomina właściwych słów. Ona zapomina także, czy jadła, czy nie, zaczyna głośno przeklinać, choć nigdy wcześniej nie powiedziała brzydkiego słowa, załatwia się pod siebie i nie jest już ani miła, ani uśmiechnięta.


Wyraźnie widać, że autorka wie, o czym pisze – z posłowia dowiadujemy się, że na chorobę Alzheimera cierpi jej mama. Książka jako świadectwo wypada bardzo prawdziwie, przejmująco, mocno.
Mniej przekonująco wypada natomiast jako literacka adaptacja. Kierując tę historię do młodego czytelnika, Anna Sakowicz zdecydowała się zbudować ją jako opowieść epistolarną. Listy do tytułowego A. pisane są przez Anielkę, wnuczkę babci Tosi. Dziewczynka martwi się dziwnym zachowaniem babci i gdy dowiaduje się, że winę za to ponosi niejaki Alzheimer, który zagościł w życiu babci, postanawia do niego napisać i grzecznie poprosić, aby sobie poszedł.

To ciekawy zabieg narracyjny i z pewnością takie działanie ma również wartość autoterapeutyczną, kłopot jednak w tym, że Anielka nie uosabia choroby w wykreowanej przez siebie postaci pana A., po to by go ukonkretnić i łatwiej się z nim zmierzyć. Ona naprawdę wierzy, że to jest jakiś obcy pan o nazwisku Alzheimer, który mieszka fizycznie w pokoju babci, tyle że jest niewidzialny. Tu trzeba zaznaczyć, że Anielka ma 10 lat (sic!), w każdym razie według  informacji widniejących na blogu autorki.


I to jest właśnie ten zgrzyt, który pojawia się na samym początku lektury i o który czytelnik potyka się co jakiś czas, wraz z kolejnymi infantylnymi wypowiedziami Anielki. Jak to możliwe, że jej rówieśnicy (jak mniemam czwartoklasiści, bo w którymś momencie mowa o „pani od polskiego”, nie jest to więc już etap edukacji wczesnoszkolnej) nie znają się wciąż na zegarku (element nauczania w klasie pierwszej), że ona sama nie potrafi powtórzyć nazwy Alzheimer (mój siedmioletni syn, któremu na głos czytałam książkę, w połowie historii zapamiętał tę nazwę) i że przekręca wyrazy jak kilkuletnie dziecko, mówiąc na przykład, że jej starszej siostrze hormony „bąbelkują”.
Zastanawiam się, czy autorka, pisząc, nie wróciła pamięcią raczej do własnego dzieciństwa z innej epoki – w klasie Anielki chłopcy ciągną dziewczynki za warkocze, a ona sama „siedzi i robi rachunki” (!).


Być może wystarczyłoby uczynić Anielkę wyraźnie młodszą, powiedzmy siedmioletnią, i dostosować jej język i życiowe doświadczenia. Można też było postąpić odwrotnie – usunąć zbyt dziecinne, nieprzystające do wieku bohaterki wypowiedzi i wyraźnie zaznaczyć, że pisane przez dziewczynkę listy mają fikcyjnego, wyobrażonego adresata. To pozbawiłoby opowieść tego bardzo niefortunnego zgrzytu, który w jakimś sensie pozbawia bohaterkę wiarygodności.

Ta kwestia jest istotna także dlatego, że każe zastanowić się, kto właściwie jest potencjalnym odbiorcą „Listów do A.”. Jeśli rzeczywiście książka kierowana jest do odbiorców 10+, to postać Anielki okazuje się zdecydowanie zbyt infantylna. Dzieci w tym wieku czytają Harry’ego Pottera, Ricka Riordana i przygodowe powieści Agnieszki Stelmaszyk, i w „siuśmajtce” z opowieści Sakowicz mogą nie odnaleźć bohaterki, z którą chciałyby się utożsamić. Z kolei młodszym odbiorcom, pierwszo- czy drugoklasistom, trudność może sprawić nie tyle treść, bo ta będzie jak najbardziej zrozumiała, lecz forma książki, skądinąd piękna, wysublimowana, ale jednak, choćby z powodu drobnego fontu, trudna w czytaniu. Podobnie ilustracje Ewy Beniak-Haremskiej, według mnie znakomite, zbliżone prostotą kreski do obrazów Joanny Concejo i Zosi Dzierżawskiej, są jednak dla młodszego dziecka zbyt metaforyczne w przekazie i zbyt surowe warsztatowo.

Wielka byłaby szkoda, aby książka z tak szczerym i ważnym przekazem nie dotarła do szerokiego grona młodych odbiorców, szczególnie by ominęła dzieci siedmio- i ośmioletnie. Zatem z myślą o nich, kilka sugestii:
1.   To jest świetna książka już dla siedmiolatka, pod warunkiem, że mu ją przeczytacie na głos.
2.   W książce nie jest wprost powiedziane, że Anielka ma 10 lat, nie podkreślajcie więc tego.
3.   Młodszemu dziecku pozwólcie się z Anielką utożsamić. Samodzielnie czytającego dziesięciolatka nie wyprowadzajcie z błędu, gdy uzna, że bohaterka jest o kilka lat od niego młodsza. W tym konkretnym przypadku będzie dla niego bardziej wiarygodna.

„Listy do A.” to z pewnością ważna pozycja także dla kogoś, kto ma w swoich najbliższych kręgach osobę chorą na Alzheimera i szuka sposobu, by opowiedzieć najmłodszym członkom rodziny o tym, co dzieje się z nią teraz i co będzie działo się wkrótce.


Opowieść Anny Sakowicz niesie ukojenie i pociechę, także dlatego, że rodzina Anielki, mimo niemożliwego happy endu, trwa, a jej członkowie wspierają się wzajemnie. I choć to trochę wyidealizowany, hurraoptymistyczny obraz – nie zobaczymy konfliktów, wzajemnych pretensji, osamotnienia małżonka/partnera i dzieci, a nastoletnia siostra Anielki jest wyrozumiała i empatyczna, żadnego buntu wobec sytuacji w domu – jest on budującym podsumowaniem, które młody czytelnik ma prawo otrzymać i wziąć dla siebie z tej lektury.  

Anna Sakowicz, Listy do A. Mieszka z nami Alzheimer, il. Ewa Beniak-Haremska, wyd. Poradnia K, Warszawa 2019.
Wiek: 7+

piątek, 13 września 2019

Awaria elektrowni


Dzieci boją się ciemności, a jednocześnie są nią zafascynowane. Gdy światło gaśnie, wszystko co znane okrywa się tajemnicą. W mroku nocy rzeczy mogą stać się groźniejsze lub piękniejsze – z pewnością jednak zawsze inne. Ciemność to niespodzianka.




Niespodzianką jest także książka Tiny Oziewicz – „Awaria elektrowni”. Świetny tytuł, wzbudza ciekawość i leciutki niepokój. Gdzieś z tyłu głowy czają się wizje z filmów katastroficznych, tym bardziej, że na okładce miasto spowite mrokiem, i jeszcze ten lis, zupełnie jak na zdjęciu z opuszczonej Prypeci.

Pierwsza myśl biegnie ku ludziom – spodziewamy się, że tak jak w picturebooku Johna Roco „Blackout” (dlaczego wciąż nie wydano go w Polsce?), zaraz przeczytamy o tym, jak to zwabieni przez ciemność ludzie wylegli na ulice i spontanicznie zaczęli ze sobą rozmawiać, poznając się nagle i zbliżając do siebie. I rzeczywiście tak się dzieje, ale mowa jest o tym dopiero pod koniec książki.


Na pierwszym planie jest przyroda. To właśnie jej reakcję na nagłe zaciemnienie obserwujemy w trakcie awarii elektrowni. Są to spostrzeżenia fascynujące i odkrywcze. Tina Oziewicz pokazuje nam, jak działania człowieka, postęp cywilizacyjny i jego udogodnienia, takie jak właśnie elektryczność, wpłynęły na przyrodę i życie jej zwierzęcych i roślinnych przedstawicieli.

Pod osłoną nocy mieszkający w jeziorze rak odwiedza swoją ojcowiznę, od dawna dla niego niedostępną, bo zawsze rozświetloną blaskiem płynącym od pomostu.
Żaby opuszczają swoje kryjówki w trzcinach i znowu mogą dać koncert dla księżyca.
Dziwaczek jalapa dopiero teraz, w ciemności, jest w stanie otworzyć swój kwietny kielich. Rosnąc pod uliczną latarnią, nigdy wcześniej nie miał ku temu okazji…


W tę czarną noc słonka decyduje się w końcu przenieść swoje pisklęta z zagrożonego gniazda. Także borsuczyca wykorzystuje ten czas, by pokazać swoim młodym, czym jest prawdziwa noc, taka, jaką pamięta z dawnych lat w innych lasach. Stary jeż pierwszy raz od dawna wychyla nos z krzaków i postanawia odwiedzić stare rewiry w mieście, których już nie odwiedzał, bo nie miał odwagi zapuszczać się w jasne nawet nocą miasto.
Wychodzą też ludzie – na balkon, za furtkę, przed blok. Oblegają ławki. Czują teraz, jak intensywnie pachnie maciejka i dostrzegają, jak wspaniale rozgwieżdżone jest niebo nad ich głowami. Jeśli prądu nie będzie dłużej, zjedzą kolacje przy świecach i dzieci z pewnością zapamiętają ten wieczór, któremu „przymusowa ciemność nadała kształt, przedłużając kolację, gdyż nie widząc talerzy, zmuszeni byliśmy jeść wolniej niż zazwyczaj” (jak to ładnie ujął w „Wyjściu z Egiptu” Andre Aciman).


Tekst jest oniryczny, poetycki, wspaniale nadaje się jako lektura na dobranoc: „Ciemność była ciepła i miękka, chciało się w niej pływać jak w wodzie”, „Zgasły latarnie wzdłuż szos, zniknęła łuna nad pobliskim miastem, a na polach rozlała się atramentowa czerń”, „(…) ruszył przed siebie w pachnącą ciemność. Gdzieś tam czekały na niego stare ścieżki”, „Osiedle zatonęło w ciemności (…) Migotały błędne ogniki smartfonów”.

Tajemnicę i baśniowość nocy podkreślają znakomite ilustracje Rity Kaczmarskiej, wypełnione intensywnym głębokim granatem i zielenią, rozświetlone czasem biało-srebrzyście, czasem na złoto. Papier odbija niestety trochę światło, nie pozwalając oczom zanurzyć się w barwach nocy.

Tina Oziewicz po raz pierwszy urzekła mnie swoją wyobraźnią w 2007 roku, gdy kupiłam pierwsze wydanie zbiorku „O wiadukcie kolejowym, który chciał zostać mostem nad rzeką”(wspaniały, było kolejne wydanie, polecam!). Czytałam te bajki mojej malutkiej wówczas córce i myślałam: „oto jak można po mistrzowsku uporać się z fiksacją funkcjonalną”. Bo w tej książce nic nie było standardowe, sztampowe. „Awaria elektrowni” także zachwyca świeżością spojrzenia.


Co ważne, zwierzęca perspektywa pozwala młodemu czytelnikowi odejść na chwilę od siebie – porzucić rozmyślania na temat tego, co by sam zrobił, gdyby zgasło światło, gdyby się okazało, że nastąpiła awaria w elektrowni, gdyby ten stan się przedłużał… Do głosu dochodzi świat równoległy, istniejący tuż obok i licznie zamieszkany.
Takie myślenie działa terapeutycznie na dziecko obawiające się nocy, i to nie tylko w sytuacji przerw w dostawie prądui, lecz bardziej ogólnie, w sytuacji doświadczania ciemności. Odwracając uwagę od siebie, a kierując ją na przykład ku małym zwierzątkom, dziecko oswoi sobie ciemność, nauczy się w niej dostrzegać te rzeczy i zjawiska, które nie wzbudzają lęku.

Tina Oziewicz, Awaria elektrowni, il. Rita Kaczmarska, wyd. Dwie Siostry, Warszawa 2019.
Wiek: 5+ 

poniedziałek, 26 sierpnia 2019

Widziałem pięknego dzięcioła


Wakacje 1939 roku rozpoczęły się 23 czerwca. Czuć było narastające napięcie, jednak ludzie starali się czerpać otuchę z postawy przedstawicieli władz: w lipcu prezydent Mościski gościł na dożynkach w Spale, w gazetach polscy żołnierze przedstawiani byli jako zwarci i gotowi. Niewielu wierzyło, że Hitler faktycznie zdecyduje się zaatakować, do ostatniej chwili tliła się nadzieja, że wszystko uda się załatwić na drodze dyplomatycznej. Francuzi budowali więc schrony, a Polacy, odurzeni słońcem i upałem, wyjeżdżali do sanatoriów, uzdrowisk i kurortów. Tak, „lato było piękne tego roku”.



Na wakacje – pierwsze w życiu – cieszył się też ośmioletni Michał, uczeń warszawskiej podstawówki. Promocję do drugiej klasy otrzymał pod określonym warunkiem: każdego dnia wakacji miał zapisywać w zeszycie po jednym zdaniu i w ten sposób stworzyć oryginalny pamiętnik letnich miesięcy. Nauczycielka nie mogła wiedzieć, że postawiony przez nią warunek stanie się wyjątkową pamiątką  czasu „przed”, tych ostatnich tygodni z życia świata, który właśnie odchodził do historii.


Mieszkający na Mokotowie Michał wyjechał wraz z trzy lata młodszym bratem Rafałem do Anina, potem do Milanówka i to tam wpisywał do zeszytu swoje jednozdaniowe notki. Pierwsza z nich datowana jest  jednak nie na 24 czerwca, lecz… na 15 lipca, bo – jak przyznał autor w wywiadzie dla Polskiego Radia – rodzina zagapiła się nieco i dopiero po trzech tygodniach od zakończenia roku szkolnego sumiennie dopilnowywała, by wypełniał swój szkolny obowiązek. I tak też czynił aż do 17 września, kiedy to wiadomo było, że nie będzie już powrotu do dawnych zajęć, dawnej szkoły, dawnego życia.


Dziennik rozpoczynają niefrasobliwe, lekkie wpisy.

„Byłem z kolegą w lesie”
„Znalazłem dużą liszkę i zaniosłem do swego ogródka”
 „Widziałem pięknego dzięcioła”
„Złapałem osę do szklanki”
„Czytałem ładną bajkę”


We wrześniu ich ton się zmienia.

„Zaczęła się wojna”
 „Rzucili blisko nas bombę”
„Stale latają samoloty”
„Przeleciały nad naszym domem szrapnele”
„Ma być straszny bój”


Ze zdań znika pogodna, senna atmosfera letniego uzdrowiska, zjawiska przyrodnicze i drobne codzienne przyjemności. Nie ma już mowy o spacerach, letnich burzach, wyprawach z dziadkiem, graniu w piłkę, pójściu na lody. Są samoloty, chowanie się, bomby, szrapnele, strzały armatnie.
Zmienia się także punkt widzenia ośmiolatka. Chłopiec coraz częściej rezygnuje z zapisków pierwszoosobowych na rzecz opisu otaczającej go rzeczywistości. Zamiast skoncentrowanych na sobie czasowników „byłem, robiłem, pojechałem” pojawiają się relacjonujące zdarzenia „zrzucili, zajęli, przeleciały”.
Jak stwierdził autor, ponowna lektura własnych zapisków z tego zeszytu, odnalezionego dopiero w latach 70., nasunęła mu refleksję, że „Każdy z nas jest przede wszystkim egoistą, a dopiero potem, na ile mu się uda, to się z tego egoizmu ogołaca”. Czasami życie przyspiesza ten proces…


Świadectwo ks. Michała Skibińskiego ma samo w sobie dużą wymowę, ale prawdziwą siłę rażenia zyskuje dzięki oprawie graficznej. Przepiękne, malarskie ilustracje Ali Bankroft przenoszą czytelnika w tamten czas wraz z każdą rozkładówką. Jest więc najpierw soczysta zieleń traw, błękitnieje potok, liście w koronach drzew tworzą złocisto-szmaragdowy baldachim, po gałęzi pełznie gruba żółta gąsienica, wysoko nad ziemią unosi się pasiasty balon. Czerwienieją dachy domów, stalowa nitka torów lśni w słońcu, podwieczorek u babci pachnie ciastkami i tonie w ciepłym świetle popołudnia.


A potem to wszystko znika. Wiatr toczy bure chmury, kolory brązowieją, ciemnieją, nasycają się czerwienią. Zieleń lasu staje się mroczna, w oddali płoną ognie, przyroda zdaje się milczeć, księżyc spowija świat mdłą srebrzystą poświatą. „Jest wokoło ten rzeczy niepokój”, jak pisał poeta.
I choć „Warszawa się dzielnie broni” – czytamy na pożółkłych kartach zeszytu Michała, wplecionych w formie reprodukcji między obrazy Bankroft – nieuchronnie nadciąga długi czas grozy i mroku.
Zapiski z zeszytu staną się „żyłką słoneczną na ścianie”, uchwycą chwile bez powrotu, jak ta z 28 sierpnia, gdy Michał napisał: „Przyjechał do mnie tatuś”. Był to ostatni raz, gdy widział ojca.

Książka „Widziałem pięknego dzięcioła” jest jak zawołanie o carpe diem, o pochwałę chwili. To zaproszenie do międzypokoleniowej zadumy nad tym, co było, i co jest, tu i teraz.
Usiądźmy z dziećmi w te sierpniowe dni, równie upalne jak tamtego sierpnia 1939 roku, i zanurzmy się w słowno-malarską opowieść o czasie, życiu i historii.

Michał Skibiński, Widziałem pięknego dzięcioła, il. Ala Bankroft, wyd. Dwie Siostry, Warszawa 2019.
Wiek: 7+

niedziela, 11 sierpnia 2019

Tatulczyk Moniuszko


Kiedy czytacie takie słowa: „Autobiografia Stanisława Moniuszki dla dzieci” to od razu wieje nudą. Oto zaraz zasiądziecie za stołem, ręce umyte, nosy wytarte, i proszę się nie garbić nad książką! Czas zacząć opowieść o wielkim Polaku. Czytamy… Tatulczyk MONIUSZKO! Że co, jaki tatulczyk?



Otóż Tatulczyk właśnie – bo tak lubił siebie nazywać Moniuszko, oddany rodzinie ojciec dziesięciorga dzieci. Poetce i tłumaczce Katarzynie Huzar-Czub udało się dokonać rzeczy niełatwej: stworzyła zabawną, lekką, współczesną, a do tego napisaną zgrabnym wierszem opowieść biograficzną o ojcu polskiej opery.

Wyłania się z tej historii obraz ciepłego, wrażliwego człowieka, który od wczesnych dziecięcych lat ciężko pracował nad swoim talentem, a potem wykorzystywał go najlepiej, jak potrafił. Dbał przy tym zarówno o los ojczyzny, jak i swoich bliskich.  Taki portret Moniuszki sprawia, że ma się ochotę poznać  lepiej twórcę i jego dzieła, i taki był zapewne zamysł autorki i wydawcy – Polskiego Wydawnictwa Muzycznego. Rok 2019 jest bowiem Rokiem Stanisława Moniuszki ze względu na 200 rocznicę jego urodzin.


To, co najbardziej urzekło mnie w książce Huzar-Czub, to język, dostosowany do współczesnego dziecięcego odbiorcy. Oto próbka:

„Potem zakochał się w pewnej Oli
To dla tej Oli przestał się golić
i według zasad najnowszej mody
zapuścił sobie cud-bokobrody.
Olę też wzięło, i to solidnie:
czuła, że nigdy jej Stach nie zbrzydnie.
(…)
Pewnie myślicie, że po obiedzie
przy telewizji lubili siedzieć?
Że Staś marudził: „Duszyczko złota.
bądźże tak dobra, rzućże pilota!”?
Ha! Wolne żarty! Nie było przecież
telewizorów jeszcze na świecie!”


Jeśli dodamy do tego zabawne, lekko komiksowe, rysowane współczesną kreską lustracje Marty Ruszkowskiej, to otrzymamy książkę, która opowiada o wielkich Polakach w taki sposób, który faktycznie dociera do dziecka i nie ma nic wspólnego z nudną notą biograficzną. Nie tylko zresztą fakty z życia Moniuszki zostają tu podane dziecku w bardzo przystępny sposób. Autorka objaśnia też historię Polski. Tak pisze np. o rozbiorach:

„Szczegóły poznasz na pewno w szkole,
a ja Ci w skrócie powiedzieć wolę,
że Polskę kroił ktoś niby ciasto,
by zabrać każdą wioskę i miasto.
Tylu sąsiadów się częstowało,
że dla nas z ciasta nic nie zostało.

Wiem, że w to trudno uwierzyć, ale
Polski na mapie nie było wcale!
No cóż. Pomimo wielkiej rozpaczy,
każdy pamiętał, co „Polska” znaczy.

Podoba Wam się? Mnie ogromnie. I myślę, że jest to książka, do której warto wracać przy różnych okazjach, zdecydowanie nie tylko w Roku Moniuszki.


Katarzyna Huzar-Czub, Tatulczyk Moniuszko, il. Marta Ruszkowska, wyd. Polskie Wydawnictwo Muzyczne, Kraków  2019.
Wiek: 5+

poniedziałek, 15 lipca 2019

Czy to długo, czy krótko?


Uwielbiam książki o czasie, jego upływie, o skazanych na niepowodzenie próbach zatrzymania uciekających chwil i o tym, jak różnie, choć przecież tak samo, czas płynie dla każdego z nas. Ze szczególnym zachwytem wyławiam książki o tej tematyce kierowane do dzieci.



Ogromnie podoba mi się sposób opowiadania obrazem, jaki uprawia Urszula Palusińska. Nie jestem w tym oczywiście odosobniona – ilustratorka zdobywa kolejne nagrody (w tym prestiżową Bolonia Ragazzi Award!), a jej prace są dostrzegane, uwielbiane i szeroko komentowane. Jeśli nie mieliście jeszcze w rękach „Brzuchem do góry”, to gorąco polecam – letnia pora jest idealna na tę książkę! Tymczasem słów kilka o wydanej niedawno przez Dwie Siostry „Czy to długo, czy krótko”.


Koncept książki autorstwa Izabeli Zięby jest cudownie prosty i dla wszystkich zrozumiały. Chodzi tu bowiem o postrzeganie upływu czasu z różnych perspektyw i zadziwiającą subiektywność tej oceny. W zależności od tego, kto spogląda na zegarek i w jakiej znajduje się sytuacji, ten sam odcinek czasu – minuta, godzina, dzień czy rok, zdaje się mgnieniem albo rozciąga niemal w nieskończoność…


Palusińska w uproszczony, klarowny, ale jednocześnie uczuciowy sposób podsuwa nam ilustracyjne przeciwieństwa – a przy tym operuje tylko kilkoma kolorami, podsuwa nam uproszczone sylwety, postaci jakby odrysowane od szablonu, ciemne kontury jak z teatrzyku cieni albo negatywy postaci. To dość  minimalistyczny, nowoczesny styl ilustrowania, którego dotychczas nie byłam fanką, ale w wydaniu Palusińskiej zachwyca mnie i gra na emocjach.


Sytuacje pojawiające się na kolejnych rozkładówkach, nie są nam obce. W tych mikrohistoryjkach przejrzy się zarówno dziecko, jak i dorosły:

10 minut jazdy do domu (krótko, gdy przez całą drogę opowiadasz dowcipy, ale długo, gdy bardzo chce się siku!)

3 godziny zakupów (krótko dla mamy, która ma zawsze za mało ubrań, a długo dla taty, który zawsze ma za mało cierpliwości)

1 tydzień podróży statkiem (dla babci, która boi się latać, to krótko, ale dla taty, który ma chorobę morską, to bardzo długo).

Jest i wzrusz:
18 lat czekania na dorosłość (bardzo długo dla dziecka, ale dla jego mamy zawsze, ale to naprawdę ZAWSZE za krótko).


Takich życiowych sytuacji każdy z nas może podać bez liku, co oczywiście potęguje frajdę, jaką sprawia obcowanie z tą książką. Wskazana jest pogłębiona lektura, poparta własnymi przykładami.

U nas było to na przykład:
Ja: Dwie godziny spędzone na rozmowach w moim ulubionym Dyskusyjnym Klubie Książki Kryminalnej mijają, zanim zdążę spojrzeć na zegarek, dwie godziny siedzenia na zebraniu to istna tortura.
Tadzio: Pół godziny grania na peesie to STRASZNIE krótko! Pół godziny czekania, aż przyjedzie do mnie dziadek to OKROPNIE długo!

A co u Was?

Izabela Zięba, Urszula Palusińska, Czy to długo, czy krótko?, wyd. Dwie Siostry 2019.
Wiek: 4+